Opowieść o skoczkach, którym nie otworzyły się spadochrony
Opowieść o skoczkach, którym nie otworzyły się spadochrony
/teksty/magazyn_990218/magazyn_a_1-1.F.gif">
FOT. KRYSTYNA PĄCZKOWSKA
Po dwunastu sekundach od wyskoczenia z samolotu pędzą ku ziemi z szybkością 200 kilometrów na godzinę. W ciągu sekundy pokonują 55 metrów. Mają dwa spadochrony: główny i zapasowy. Jeśli nie otworzy się pierwszy, od śmierci uratować może już tylko drugi. Raz na 15 tysięcy skoków nie otwiera się żaden.
- Ryzyko? Ryzykowne jest nawet wstawanie z łóżka. Przeczytałem kiedyś, że odnotowano podczas tej czynności 50 tysięcy zgonów - mówi Witold Raczyński, lat 61, były instruktor spadochronowy i pilot LOT-u. W koszulce z napisem "Związek Polskich Spadochroniarzy" siedzi w swoim pokoju wypełnionym lotniczymi emblematami. - Jak mi amputowano nogi, byłem załamany. Traciłem na wadze. Wpadłem w psychiczny dół. Teraz wierzę, że jeszcze będę skakać!
44-letni Jan Kusek, harcmistrz z Jeżowa Sudeckiego i były żołnierz "czerwonych beretów", czasami wątpi, czy cena, jaką się płaci, jest adekwatna do przyjemności. Bo skoczkom grozi nie tylko kalectwo czy śmierć. Także urazy psychiczne. - Gdy zobaczyłem na ziemi martwego kolegę, w pierwszej chwili byłem zaskoczony: czy to możliwe, żeby człowiek miał tak długie jelita? To nie była zdrowa...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta