Trochę Mozarta, trochę Disneya
Jest popyt, musi być podaż. Ta prosta zasada tłumaczy ogromną popularność crossoverów, które milionom ludzi dają wrażenie, że obcują z ambitną sztuką, a wielu artystom gwarantują karierę.
Najtrafniejszą definicję crossoveru sformułował jakieś pół wieku temu Lucjan Kydryński, wnikliwy znawca show biznesu (choć wtedy nikt nie używał takiego terminu). Jako najlepszy konferansjer PRL prowadził wszystkie koncerty duetu fortepianowego Marek i Wacek, a ich występy reklamował hasłem: „Klasykę grają jak przeboje, a przeboje jak klasykę”. I to jest podstawowa zasada gatunku potocznie zwanego crossoverem.
Żywe są wciąż u nas opowieści o próbach podbicia świata przez Ewę Demarczyk, Czesława Niemena czy Krzysztofa Krawczyka. Dawne sukcesy Marka i Wacka wspominane są rzadko, a przecież byli jedynymi artystami z PRL, którzy znakomicie odnaleźli się w wielkim show biznesie i stali się gwiazdorami europejskiego formatu. W latach 1966–1984 wydali na Zachodzie prawie 20 płyt firmowanych przez takich potentatów fonografii, jak Polydor czy zachodnioniemiecka Electrola. Byłoby tych albumów z pewnością więcej, gdyby nie przypadkowa i bezsensowna śmierć Wacława Kisielewskiego w wypadku samochodowym.
Był synem Stefana Kisielewskiego, po którym odziedziczył i zadziorny charakter, i muzyczny talent. Na studiach w warszawskiej PWSM zaprzyjaźnił się z kolegą z roku Markiem Tomaszewskim, dla zabawy zaczęli grywać swingującego Chopina, przeplatając go na przykład rosyjskimi romansami. Bawili się przy tym tak znakomicie, że postanowili uczynić z tego sposób na artystyczne życie....
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta