Tylko szaleniec uratuje Argentynę
Wysadzenie w powietrze banku centralnego, likwidacja edukacji publicznej, zamknięcie większości ministerstw… Nie wiadomo, który z pomysłów Javiera Milei jest najbardziej szalony. Ale prawdziwa tragedia zdarzy się, jeśli żaden nie zostanie wprowadzony w życie.
Dzień po wyborach prezydenckich, w poniedziałek 20 listopada, giełda w Buenos Aires zareagowała z entuzjazmem na wiadomość, kto zostanie nowym przywódcą Argentyny. Notowania niektórych argentyńskich spółek na Wall Street skoczyły zaś o 40 proc. Do tej pory wśród inwestorów powszechna była opinia, że na ten kraj można machnąć ręką: nigdy się nie zmieni. Czyż w ciągu ostatnich 90 lat, w przerwach między sześcioma wojskowymi zamachami stanu, Argentyńczycy nie wybrali dziewięciu peronistycznych prezydentów: zwolenników swoistej mieszanki populistycznego nacjonalizmu i socjalistycznej rozrzutności wspieranej przez związki zawodowe? A przecież to właśnie ta ideologia przemieniła ten niegdyś jeden z najbogatszych krajów świata w bankruta.
Nie ma miejsca na półśrodki
W kampanii wyborczej Milei zapowiadał wszystko poza kontynuacją dotychczasowego porządku. Rywali, jak burmistrza Buenos Aires Horacia Rodrigueza Larretę, nazywał „kawałkiem gówna”, paląc przy tym mosty do jakiegokolwiek porozumienia z dotychczasowym establishmentem. Z piłą łańcuchową w ręku pokazywał, jak przeprowadzi końską kurację odchudzającą peronistycznego państwa. Wydatki publiczne za jego rządów mają spaść o połowę, do trudnych do wyobrażenia 15 proc. dochodu narodowego. A to wszystko za sprawą likwidacji publicznej służby zdrowia i edukacji: każdy otrzyma w zamian talony do...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta