Nawiedzona przy Końcu Świata
Siedząca przy piecu zaczęła nucić jakąś melodię. Nie otwierała ust, cała brzmiała tym niskim, głębokim jak pierwszy, daleki jeszcze pomruk burzy dźwiękiem. Ogień tańczył na jej twarzy i ta melodia też była z ognia. Podobnie jak on tańczyła, a w tym tańcu była jednocześnie groza i beztroska. Ciepło i pożoga.
Idę na Koniec Świata. Nie czekaj na mnie z kolacją.
Odpowiedziało jej ciche stuknięcie kubka o blat stołu. Jeszcze kilka miesięcy temu zaczęłaby w niej kiełkować w tej chwili złość, rozwijałaby się potem powoli, aż wreszcie po paru dniach rozkwitłaby w jakimś wybuchu poirytowania, pozornie spowodowanego czymś zupełnie innym, mało ważnym. Właściwie zupełnie się nieliczącym; nie w obliczu takiej obojętności.
Bo jeszcze kilka tygodni temu jej mąż powinien (i najpewniej to właśnie by zrobił) podejść do niej, zajrzeć głęboko w oczy i zapytać, czy coś się stało. Czy chciałaby, żeby poszedł tam razem z nią, czy może właśnie woli być tam sama. To nie było obojętne miejsce, nie dla nich dwojga. Ich sąsiedzi przechodzili tamtędy, nie wiedząc, z czym się wiążę ani co oznacza. Przystawali tam tylko wtedy, kiedy akurat kogoś spotkali, rozwiązał im się but albo – to najczęściej – dostali zadyszki.
Na Koniec Świata prowadziła stroma, kamienista ścieżka. Może nie tak znowu bardzo stroma, ale dość długa, by stracić z jej powodu równy oddech. Po jednej jej stronie znajdował się las, po drugiej – łąki. Kiedy odkryli to miejsce, ciągnęły się nieprzerwanie, jak daleko sięgał wzrok. Od tamtej pory wyrosło już na nich kilka domów. Ale to ten przez nich zbudowany był pierwszy; jak flaga wbita w dopiero co odkryty ląd. W ten sposób, nigdy przez nich...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta