Na granicy kiczu
Na granicy kiczu
ANDRZEJ ZIEMILSKI
Cudowne, urzekające obrazy Paryża, późnym popołudniem i o zmierzchu. Pejzaż unoszony przez helikoptery wysoko ponad dachy domów, malowanych barwami reflektorów, jakby to uczynili dziś impresjoniści. Nareszcie wizja Ville Lumiere -- urzeczywistniona dzięki technologii końca wieku.
A do tego dostojny przemarsz czterech gigantów, czterech ras ludzkich, otoczonych rojem złych stworów rodem z fantazji Boscha. Nie zapomni się więc długo owych olbrzymów wyrastających ponad kościoły, pałace i stare drzewa paryskich bulwarów.
Niestety, wszystko utonęło wambicji pokazania wszystkiego: w trudno czytelnych i przydługich epizodach zbiorowych. W nieco pustej sakralizacji - i zbytnio już oklepanej -- symbolice sportowo--kultowej.
Więc to, co wpierw było cudowne i urzekające, w miarę upływu czasu stawało się po prostu nudne. Reżyseria tego paryskiego megaspektaklu niebezpiecznie zbliżyła Wielką Sztukę bratania ludów wsporcie do Wielkiego Kiczu.