źródło: Nieznane
źródło: Nieznane
źródło: Nieznane
źródło: Nieznane
ZBLIŻENIE Z Tomaszem Kotem rozmawia Jan Bończa-Szabłowski Czysta ciekawość Zawsze byłem niespokojnym duchem, wciąż czegoś szukałem - mówi Tomasz Kot (c) MARCIN ŁOBACZEWSKI (c) TVN Pogląd, że nawet najmniejsza rola może być wyzwaniem, uważam za słuszny (c) AGNIESZKA OLCZYK (c) CANAL+ Czy czuje się pan człowiekiem skazanym na aktorstwo? W tym zawodzie często bywa tak, że człowiek sobie coś wymarzył i potem stara się tego trzymać. Ja być może w tym, co robię, rzeczywiście wydaję się konsekwentny. Zawsze byłem niespokojnym duchem, wciąż czegoś szukałem. Moje zaciekawienie teatrem zaczęło się od "Makbeta". W szkole nie byłem w stanie tego utworu przeczytać. Do tego stopnia mnie jednak zaciekawił, że próbowałem dzielić go na poszczególne sceny i odgrywać je w domu. Była to oczywiście zabawa i wygłupy, ale zobaczyłem, że taka gra z wyobraźnią sprawia mi przyjemność. Chętnie zapisałem się do działającego w szkole kółka teatralnego, przyglądałem się jego pracy. Kiedy ktoś dostał się na studia, pojawiał się vacat i wtedy przypominano sobie, że jest taki długi i chudy jak ja, i dostawałem role. Podobno chciał pan też zostać malarzem lub duchownym.
Z tym duchownym to typowa kaczka dziennikarska. W mojej rodzimej Legnicy są dwa licea, jedno działa przy seminarium duchownym ojców franciszkanów. Tam właśnie złożyłem papiery, ale o wstępowaniu do klasztoru raczej nie myślałem. Co do malarstwa, to...