Jako 007 byłbym do niczego
Zło ma twarz codzienności. Zaczyna się od drobnych kompromisów z własnym sumieniem. Głaszczemy psa, przytulamy dzieci, a nasze poczucie tego, co zrobić wypada, a czego zrobić na pewno nie wolno, powoli się przesuwa.
Wielkie kreacje szekspirowskie na scenie, Amon Goeth z „Listy Schindlera" i inne dramatyczne role na ekranie, nawet Voldemort, czyli wcielenie zła z sagi o Harrym Potterze – do tego pan widzów przyzwyczaił. Ale Ralph Fiennes w pastiszowej komedii, w fioletowym surducie hotelowego portiera, z przyczepionymi wąsami, przerysowany i karykaturalny? To zaskoczenie.
Ralph Fiennes: Jeszcze proszę dodać, że grający za minimalne stawki. Po to, żeby spotkać się na planie z Wesem Andersonem. I wcale swojej decyzji nie żałuję. Niewielu jest dzisiaj w kinie artystów o takiej wyobraźni. I niewiele produkcji, w których ekipa czułaby się tak dobrze.
W „Grand Budapest Hotel", filmie, który w Polsce wszedł do kin w piątek 28 marca, był pan nowym nabytkiem w „stajni Andersona", do której należą m.in. Bill Murray, Willem Dafoe, Jeff Goldblum, Adrien Brody, Tilda Swinton, Harvey Keitel, Jason Schwarzman, Edward Norton. Wpisał się pan w tę grupę?
To przecież dobrzy znajomi! A siła Andersona polega na tym, że zamiast słowa „stajnia" trzeba by użyć słowa „rodzina". Mówi się, że kino jest pracą zespołową, ale tak naprawdę ludzie bywają w nim bardzo samotni. Aktorzy są przywożeni rano na plan, między ujęciami spędzają czas w...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta