Buntownik, który gwizdał w świątyni
Na festiwalu Newport w 1965 r. Bob Dylan pokazywał, kim jest i o co mu chodzi. Nie miał najmniejszego zamiaru udowadniać, że nadal należy do prestiżowej folkowej kliki.
Dla wielu ludzi historia Newport z 1965 roku jest prosta: Bob Dylan był zajęty narodzinami, a każdy, kto nie powitał tej przemiany entuzjastycznie, był widocznie zajęty powolnym umieraniem. Paul Nelson (założyciel wraz z Jonem Pankake fanzinu pod tytułem „The Little Sandy Review” – przyp. red.), ujął to dosadnie w pożegnalnym tekście, gdy odchodził z magazynu „Sing Out!”: „Nie miejcie złudzeń, publiczność musiała dokonać jasnego wyboru – i dokonała go. […] Wybrali duszenie się zamiast nowatorstwa i przygody, cofanie się zamiast ruchu naprzód, martwą dłoń zamiast żywej”.
Nie trzeba było się z nim zgadzać, by dostrzec, że nastąpił punkt zwrotny. „Gdy Dylan przeszedł na elektryczność, to był początek końca” – mówi George Wein (pianista jazzowy i producent, współtwórca Newport Jazz Festival – przyp. red.). Festiwal w Newport „przetrwał jeszcze cztery lata, ale już nigdy nie był taki sam. Od tamtej chwili nie byliśmy już »właśnie tym«, przestaliśmy być modni, przestaliśmy się liczyć. Byliśmy po prostu folkowcami z dawnych czasów”.
Wein nie ocenia ani Dylana, ani publiczności – po prostu stwierdza fakty: „Kiedy na scenę weszli Beatlesi, ogromna część młodzieży ruszyła za nimi. Wciąż jednak mnóstwo ludzi walczyło o muzykę akustyczną. A Bobby Dylan i Joan Baez byli królewską parą tego świata. Nie...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta


![[?]](https://static.presspublica.pl/web/rp/img/cookies/Qmark.png)

