Wizjoner czy prestidigitator?
Clinton podobno cierpiał na obsesję, by przejść do historii jako najwybitniejszy przywódca USA XX wieku
Wizjoner czy prestidigitator?
RYS. JANUSZ KAPUSTA
BRONISŁAW MISZTAL
z Waszyngtonu
20 stycznia 2001 roku Ameryka pożegnała Williama Clintona. Na niebie nad Waszyngtonem atlantyckie wiatry rozwiały ślady dymu z silników wielkiego biało-niebieskiego boeinga 747, który z bazy wojskowej Andrews wystartował z prezydentem Clintonem, a wylądował po 40 minutach na lotnisku w Nowym Jorku, przywożąc prywatnego obywatela Clintona. Niejeden obserwator zadawał sobie pytanie, czy czterdziesty drugi prezydent był siłą napędową historii, czy też stał się tylko pyłkiem, jaki historia zdmuchnęła na pobocze w chwili, gdy prezydencka ręka przestała spoczywać na walizce z szyframi kodującymi najważniejsze funkcje militarne i komunikacyjne amerykańskiego supermocarstwa.
Odchodzenie w niepamięć historii jest oczywiście elementem kondycji każdego polityka i odczuwali to zapewne i Francois Mitterrand, i kanclerz Kohl, Borys Jelcyn i Lech Wałęsa. Każdy z nich żywił zapewne podobne uczucia niechęci w stosunku do swojego następcy. Każdy z nich pragnął być zapamiętany jako najwybitniejszy polityk w dwudziestowiecznej historii swojego kraju.
Wykorzystany czas, zmarnowane szanse
Ale...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta