Żelazo nie klęka, czyli krynicki Iron Run
Zawody od środka: Dziewięć startów w 48 godzin. Ponad 140 kilometrów po górach. Z wyśrubowanymi limitami.
– Witam najtwardszych z twardych – mówi na odprawie organizator Marek Tokarczyk i od razu robi się dobra atmosfera. Krynicki Iron Run zaczyna się w piątek o godz. 16, kończy o tej samej porze w niedzielę. Dziewięć biegów – każdy inny. Główną atrakcją jest to, że nie ma kiedy się wyspać, najeść i odpocząć. I na dodatek trzeba szybko biegać, bo limity są surowsze niż dla uczestników pojedynczych startów.
Jest nas około setki, w tym cztery panie. Mamy własny namiot, serwują nam jedzenie, część tu nocuje. Niektórzy startowali w zeszłym roku, większość debiutuje. – Jesteście szczególną grupą – podbudowuje Marek Tokarczyk. Dobra, dobra, zapisać się łatwo, zobaczymy na trasie.
Dzień pierwszy
Jaką strategię przyjąć? – Nie rzucaj się, biegnij tak, żeby zmieścić się w limitach – radził kolega, któremu rok temu ledwo się ta sztuka udała.
Pierwszy start to jedna mila, czyli 1609 metrów. Niewiele. Ale trzeba ją zrobić poniżej 7 minut. Pamiętając, żeby się od razu nie zarżnąć.
Trzymają nas długo na starcie, napięcie rośnie. Nareszcie. Na początku tempo sprinterskie, w połowie się reflektuję, zwalniam, wpadam na metę pół minuty przed limitem.
Następny bieg o godz. 18.05. Limit – godzina i 40 minut. 15 kilometrów. „Wymagający, z długim podbiegiem" – czytam...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta