Nie zabierajcie mi Fukuyamy
Wszyscy byliśmy wtedy, w 1989 r., zaczadzeni Fukuyamą i jego wizją „Końca historii". Było to zarazem zaczadzenie wolnością, demokracją, optymistyczną wizją świata. Czy to źle? Pytam sam siebie po 30 latach i nie znajduję przyczyn, dla których miałbym wtedy myśleć inaczej. Fukuyama tworzył doktrynę wolności, a myśmy jej potrzebowali jak kania dżdżu. Rok, dwa wcześniej myśleliśmy jeszcze Orwellem. Przerażał nas swoją wizją Huntington. Przyszłość jawiła się marnie, jeśli nie bardzo marnie. I nagle przychodzi czerwiec 1989 r., wraca na scenę Lech Wałęsa. Wąsacz na czele Komitetu Obywatelskiego Solidarność bezdyskusyjnie wygrywa wybory, a komuniści dostają tylko to, co sobie zastrzegli w kontrakcie. Ale już czuć, jak PZPR cuchnie zgnilizną, już widać wychodzącą z Polski Armię Czerwoną, już zza filarów historii wyłania się niepodległość.
Tak, Francis Fukuyama trafił na swój czas. Dzięki niemu uwierzyliśmy, że to, co się dzieje, jest normalne, naturalne, że tak być powinno. Ale jeszcze bardziej od tego nowego determinizmu przemawiał do mnie uroczy optymizm myśli Fukuyamy. Bo jego świecki katechizm pozwalał wierzyć, że systemowe problemy, niedoskonałości, w końcu przaśność nowych czasów to tylko etap przejściowy. Tak zwane chwilowe kłopoty, po których przyjdzie epoka szklanych domów, o których pisał proroczo Żeromski.
Piszę o „zaczadzeniu" świadomie, bo...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta


![[?]](https://static.presspublica.pl/web/rp/img/cookies/Qmark.png)