Tajlandia nie urzeka już uśmiechem
Sytuacja w kraju, który przez lata był rajem dla milionów turystów coraz bardziej upodabnia się do tej na Ukrainie.
Do ogłoszenia w minioną środę przez premier Yingluck Shinawatrę stanu wyjątkowego właściwie nie było dnia bez wybuchu przynajmniej jednej bomby w centrum Bangkoku. Eksplodowały urządzenia domowej produkcji, najczęściej za słabe, aby zabić, ale wystarczająco silne, aby ranić wiele osób. Sprawcy zwykle pozostawali nieznani, ale nikt nie ma wątpliwości, że to „żółte koszule", manifestanci, którzy od listopada próbują obalić legalnie wybrany rząd.
Lider ruchu Suthep Thaugsuban cel ma zdefiniowany jasno.
– Chce doprowadzić do takiego chaosu w 12-milionowej metropolii, aby armia nie mogła dłużej tego znieść i wkroczyła do gry. Stan wojenny to jedyny sposób, aby „żółci" doszli do władzy. W demokratycznych wyborach nie mają na to szans – mówi dziennikowi „Washington Post" profesor Uniwersytetu Chulalongkorn Thitinan Pongsudhirak.
Do tej pory manifestantom szło całkiem dobrze. Zdołali zająć siedzibę rządu i głównych resortów, a pani premier musiała przenieść się do tymczasowego gabinetu w pilnie strzeżonym ministerstwie obrony. Policja utraciła także kontrolę nad znaczną częścią centralnych dzielnic tajskiej stolicy. Po raz pierwszy od lat część zachodnich turystów zaczęła odwoływać przyjazdy do Bangkoku, po Londynie i Paryżu najczęściej odwiedzanego miasta świata. Pod znakiem zapytania stanęło utrzymanie strumienia 10 mld...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta