Brudna wojna z Orbanem
Węgry nie podpadły światu złą polityką gospodarczą czy łamaniem reguł demokratycznych. Od początku chodziło o konserwatywną politykę obyczajową – twierdzi węgierski politolog
Żeby dobrze zrozumieć to, co się dzieje na Węgrzech, trzeba znać sytuację naszego kraju sprzed wyborów 2010 roku. Kraj pogrążał się w kryzysie politycznym i instytucjonalnym, gospodarka wisiała na włosku, a rządzący socjaliści tracili resztki zaufania. Sytuacja zresztą wyglądała podobnie przez całe 20 lat przemian ustrojowych, więc nie powinien dziwić fakt, że Węgrzy mieli tego dość. Dlatego zgodnie powiedzieli: „koniec z prowizorką, potrzeba głębokich reform". Viktor Orban i Fidesz przejęli pełnię władzy.
Coś pękło
Orban nie szedł po taką władzę, po jaką szli premierzy przed nim. Szedł po pełnię władzy i dostał pełne poparcie dla całkowitej reorganizacji państwa. Przy ogromnym przyzwoleniu społecznym wprowadził wiele reform w dziedzinach, które od upadku komunizmu nie zostały należycie uporządkowane.
Dotąd na Węgrzech istniał bowiem duży opór różnych sił interesu, którym na rękę było zachowanie postkomunistycznych realiów. Ten status quo przedłużał beneficjentom czasów realnego socjalizmu możliwości działania także w nowym systemie politycznym. Jednak w 2010 r. na Węgrzech coś pękło i od tamtych wyborów kraj nigdy już nie będzie taki sam.
Nikt nie twierdzi, że wszystkie reformy Fideszu były najlepsze z możliwych. Na dodatek podczas tak ekspresowego tempa wprowadzania tak wielu istotnych zmian zdarzały się kompromitujące...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta