Kuszenie świętego Antoniego
Kuszenie świętego Antoniego
Józef Hen
Edek M. , chuderlawy blondyn, z którym skumaliśmy się w batalionie pracy pod Taszkientem, krawiec z zawodu, był kilka lat starszy ode mnie i to wystarczyło, by mógł pysznić się prawdziwym dowodem osobistym z orłem w koronie; prócz dowodu miał też duży, grubo wypchany plecak, którego nie spuszczał z oka, całkiem słusznie zresztą. Nie taki obdartus i łazęga jak ja. W batalionie, w dzień wolny od pracy, co się czasem zdarzał, golił się (ja jeszcze nie) i zakładał krawat w groszki. To Edkowi M. , a właściwie temu, że miał ten czarodziejski dowód osobisty, zawdzięczam, że po wspólnej ucieczce ze strojbatu (sąd wojskowy zakwalifikowałby ją jako dezercję) , zostałem na komendzie placu w Jangi-Julu dołączony do "grupy" i przesłany do Szachrysiabzia na komisję wojskową, ostatnią komisję w armii Andersa przed jej ostateczną ewakuacją do Iranu.
W Szachrysiabziu, w miejscowości, w której urodził się Tamerlan (co nas wtedy mało wzruszało) , na noc schroniliśmy się, niedobitki odrzucone przez komisję, w opustoszałym meczecie. Była to zła noc, obudziłem się z bólem głowy. Na zewnątrz raziło oczy palące światło. Był czas dojrzewania bawełny i widziałem dziewczęta uzbeckie w wielobarwnych sarafanach stąpające jak oślepłe, z zaropiałymi od alergii oczyma. Nie znaliśmy jeszcze słowa...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta