Liczy się nos dyrektora
Maciej Englert o fenomenie Teatru Współczesnego w Warszawie i publiczności, która była jego tarczą
Rz: Kiedy dostał się pan jako aktor do Współczesnego, teatr miał już swoją markę...
Maciej Englert: Markę to mało powiedziane. To była najlepsza scena w Warszawie, z niezwykłym nawet jak na tamte czasy zespołem aktorskim i legendarnymi przedstawieniami, które oglądałem jako student, po znajomości, bo dostanie wejściówki graniczyło z cudem. Znalazłem się w garderobie, w której siedział Łomnicki, Fijewski, Łapicki, Rudzki, Borowski, Jan Kreczmar, Wołłejko. Jeśli dodać do tego Mrozowską, Mikołajską, Ludwiżankę, Lipińską, można sobie wyobrazić, że teatr, realizując swoje założenia artystyczne, zgromadził czołówkę aktorów. Istniało zresztą przekonanie, że „u Axera” aktorzy lepiej grają. I była to opinia uzasadniona. Erwin Axer pedantycznie interpretował tekst dramatu, zmuszając cały zespół do uczestnictwa w jego interpretacji, siłą rzeczy domagał się niezwykle świadomego aktorstwa, i to przynosiło dobre skutki. Głównym nośnikiem sensu utworu był aktor, zresztą rozmiar sceny nie sprzyjał wielkim inscenizacjom. Złośliwi mówili, że wystarczają „dwa krzesła i stolik”, ale tych odsyłam choćby do „Kariery Artura Ui”. W moim teatrze rola inscenizacji, montażu i gry świateł ma większe znaczenie. Jak sądzę, wynika to z mojego sposobu opowiadania i zmiany potrzeb widza wychowanego w większym stopniu na kinie niż na teatrze. Ale też i scena jest bodaj dwa razy większa....
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta