Ta zniewaga krwi wymaga
W latach 20. staczano ponad 400 pojedynków rocznie, chociaż prawo ich zakazywało.
Dziś „sprawa honorowa" wydaje się fantazją i niedorzecznością. Obrażanie innych stało się w polityce, mediach, zwykłych kontaktach między ludźmi rutyną. Nikt, kto godzi w czyjś honor, nie obawia się wizyty sekundantów. W najgorszym razie musi liczyć się z pozwem o naruszenie dóbr osobistych lub zniesławienie. Dawniej w obronie honoru ryzykowano życie.
Przez kilka tygodni w drugiej połowie lat 20. XX w. małą sensację w Warszawie budziła zabandażowana głowa pewnego majora, który odważył się publicznie nazwać pułkownika Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego „żydowskim pachołkiem" z powodu pochodzenia żony oraz przyjaźni z Tuwimem i Słonimskim.
„Pierwszy ułan Rzeczypospolitej", w owym czasie dowódca 1. Pułku Szwoleżerów, szpetnie poharatał zuchwalca podczas pojedynku. Poszkodowany major tłumaczył, że rany odniósł w wyniku kraksy samochodowej. Pojedynków, także w wojsku, prawo bowiem zakazywało. Mimo to w II Rzeczypospolitej, zwłaszcza w jej pierwszej dekadzie, były one codziennością.
Wbrew prawu
W latach 20. staczano w Polsce ponad 400 pojedynków rocznie (Franciszek Kusiak, „Życie codzienne oficerów II RP"). Kwestie honorowe traktowano bowiem z nadzwyczajną powagą – szczególnie gdy chodziło o honor oficera, uważany za wartość najwyższą.
Przeświadczenie, że zniewagę można zmazać jedynie...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta