„Templariusze”, czyli totalny bełkot
Jakiś czas temu zmusiłem się, by obejrzeć na Netfliksie dwa sezony serialu „Knightfall”.
Jakby ktoś nie znał angielskiego albo miał wątpliwości, kto w początkach XIV w. nosił białe stroje z czerwonym krzyżem, z pomocą pospieszył tłumacz, przekładając zawiły oryginalny tytuł na dużo prostszy polski: „Templariusze”. Od początku raził mnie tu lekki fałsz, bo przecież „Knightfall” odnosi się do upadku rycerzy Świątyni, a polskie tłumaczenie sugeruje coś innego: opowieść o historii zakonu. Ale pal sześć, pomyślałem zwiedziony oszałamiającymi scenami oblężenia i upadku Akki, kapitalną rekonstrukcją średniowiecznego Paryża, scenami batalistycznymi i w ogóle troską scenografów o świat przedstawiony z końca epoki Kapetyngów. Prywatnie jestem fanem tamtych czasów. Podobnie jak kina Quentina Tarantino.
Problem zaczyna się jednak wtedy, a może nawet i jakiś zasadniczy bunt epistemologiczny, kiedy na potrzeby współczesnego widza łączy się jedno z drugim, produkując telewizyjną papkę, przy której nawet sławne „Bękarty wojny” stają się wzorcem wierności realiom historii. Przypomnijmy: w filmie Tarantino Adolf Hitler z najbliższym otoczeniem ginie...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta