Niech widz wrzeszczy
„Lśnienie” jest dziś równie wieloznaczne i porywające, jak 30 lat temu. Nawet jeśli ciągle nie wiadomo, czy to niekonwencjonalny horror, czarna komedia, a może traktat na temat amerykańskich zbrodni wobec Indian
„Lśnienie” jest jedynym tytułem wśród dziewięciu ostatnich filmów Stanleya Kubricka, który w chwili premiery amerykańscy krytycy uznali za niewart nawet jednej nominacji do Oscara ani Złotego Globu. W 1980 roku film startował za to w innej konkurencji: do nagrody Złotej Maliny za najgorszy film roku. Kubrick został nominowany w kategorii najgorszego reżysera, Shelley Duvall pretendowała do roli najgorszej aktorki, oszczędzono, nie wiedzieć czemu, tylko Jacka Nicholsona. Może dlatego, że nikt nie chciał znęcać się nad jednym z najbardziej wówczas fascynujących aktorów amerykańskich, który najwyraźniej – pod wpływem szalonego reżysera – zwariował i zamiast stworzyć kolejną po McMurphym z „Lotu nad kukułczym gniazdem” głęboką artystycznie postać filmową, zabrnął w groteskowe popisy budzące raczej śmiech niż przerażenie.
Stephen King, autor powieści, na której oparto scenariusz, uznał, że Kubrick nie rozumie, na czym polega istota gatunku filmowego, jakim jest horror, a sam film określił jako jedyny wypadek adaptacji swojej prozy, którego autentycznie nie znosił („to cadillac bez silnika w środku” – powiedział o filmie). „Lśnienie” zostało słabo przyjęte przez widzów zarówno w Stanach, jak i w Europie (europejską wersję Kubrick ratował, wycinając 24 minuty filmu).
Czyli klapa na całej linii. Po filmie „Barry Lyndon”, dramacie kostiumowym z 1975 roku,...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta