Fussball sznurowaną węgierką
Profesor Jan Miodek o futbolu i języku dziennikarzy sportowych
Rz: Jest pan profesor zaprzeczeniem teorii mówiącej, że poważni ludzie nie interesują się sportem. Skąd u pana takie fascynacje?
Jan Miodek: Z Górnego Śląska i domu w Tarnowskich Górach. Mój ojciec, nauczyciel m.in. wychowania fizycznego, lubił swoją pracę i sport. Pozwalał grać uczniom w piłkę w szkole, mimo że fussball, tak się na Śląsku mówiło, był tam zabroniony. Sam zresztą przed wojną uprawiał futbol wyczynowo, chociaż w niskiej klasie. Moje dzieciństwo upływało na grze z ojcem w piłkę. Był świetny technicznie, miał płaski strzał z obu nóg. Byłem w ojca zapatrzony. Oglądałem wraz z nim mecze A i B klasy w Tarnowskich Górach lub okolicach i to był mój szczęśliwy świat. Moja mama natomiast nienawidziła sportu i miała czasami za złe ojcu, że pokazuje mi jakieś nic niewarte rozrywki. Jej marzeniem było, żeby syn uczył się w szkole muzycznej. Muzyka i futbol – to nie szło w parze. W oczach mamy nierozważne pomysły taty zmniejszały mi szansę wyjścia na ludzi.
To wszystko działo się w latach 50.?
Na początku, kiedy nie miałem jeszcze dziesięciu lat. Moim pierwszym wielkim sportowym przeżyciem były igrzyska olimpijskie w Helsinkach w roku 1952. Walkę bokserską o złoty medal pomiędzy Zygmuntem Chychłą a Siergiejem Szczerbakowem pamiętam doskonale. I słyszę wciąż głos wspaniałego sprawozdawcy radiowego Witolda Dobrowolskiego, jednego z najlepszych,...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta