Nasza duma, nasza sława
Z Jerzym Kulejem rozmawia Janusz Pindera
Rz: Czytał pan „Złego” Leopolda Tyrmanda, poznał pan taką Warszawę, jaką opisywał?
Mogę nawet powiedzieć, że chodziłem jego śladami, bo to była moja ulubiona lektura. Uwielbiałem nocami zaglądać na warszawskie bazary, na których życie buzowało jak w tyglu bez względu na porę dnia i roku. Fascynujące doświadczenie. Chciałeś coś zjeść nad ranem, napić się, gdy stolica już spała, nie było problemu. A widok tęgiej kobiety, która pod kiecką, między szeroko rozstawionymi nogami trzymała kociołek z gorącym bigosem, będę pamiętał do końca życia. Wódeczki też nigdy nie brakowało. W litrowych butelkach, w ćwiartkach, jak chciałeś, do tego dobrze schłodzona była na zawołanie. Tak samo jak panie gotowe umilić życie. Dla mnie, chłopaka z rozmodlonej Częstochowy, to był inny świat.
Warszawa to było aż tak wesołe miasto?
Mało powiedziane, ona powalała. Tu był Pałac Kultury, knajpa przy knajpie, Cafe pod Minogą, gdzie śpiewał Mieczysław Fogg, a w Częstochowie jedna ulica. Za Jasną Górą zaczynał się już las. W stolicy młodzież miała kawiarnie czynne codziennie od 17 do 22, gdzie wstęp kosztował 15 zł, a szklanka kawy 2,5 zł. Pamiętam miłą żydowską restaurację Amikę, zresztą wszędzie można było zjeść i potańczyć. Później jeździliśmy do Nieporętu, tam grali moi znajomi, więc było wesoło. Właśnie wtedy pojawiły się prawdziwe włoskie lody, cassate. Najtaniej wychodziło podzielić je na...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta