Smutny uśmiech diwy i jej akustyczna podróż po wielokulturowym świecie
Choć Natacha Atlas ma we Francji status supergwiazdy, a w Egipcie słuchają jej nawet gospodynie domowe, w Warszawie tłumów nie przyciągnęła. Jej występ przeniesiono ze sporej sali Palladium do bardziej kameralnych Hybryd.
Ubrana w czarną suknię artystka bez słowa usiadła na stołku, smutno uśmiechnęła się do publiki, po czym jej orientalny, wysoki głos wyśpiewał tęskną melodię podkreśloną przez instrumenty smyczkowe i flet. To zwiastowało intymny, romantyczny wieczór. I rzeczywiście takim pozostał do końca.
Akustyczne oblicze Natachy Atlas okazało się też obliczem bardzo arabskim. Doskonale wypadł utwór egipskiego mistrza Abdela Halima Hafeza. Za absolutnie ujmujące uznać też trzeba wykonanie „Ana Hiny”, tytułowego utworu z najnowszego albumu. Nie zabrakło jednak też ukłonów w stronę innych kultur. Przejmującą, inspirowaną folklorem Appalachów ballada „Black In The Colour (Of My True Love’s Hair)” wieńczyły wspaniałe solówki na harmonijce i skrzypcach.
Diwa world music płynnie przechodziła od francuskiej poezji śpiewanej do latynoskich rytmów. Dała koncert, którego najlepiej słuchało się z zamkniętymi oczami.