Lis Suarez
Jest urugwajskim Maradoną: raz genialny, raz prostacki. Jak gra, widzieliśmy w Gdańsku
Po hiszpańsku mówi się na takich jak on: picaro. Drań, ale taki z powieści łotrzykowskich: trudno go nie lubić, choć się ciągle ociera o kryminał i lekceważy wszystkie normy. Oszukuje, czaruje, idzie w zaparte, nawet jak go złapią na gorącym uczynku. Wszystko zrobi, żeby jego było na wierzchu. Jak przeprasza, to i tak swoje wie. Kto go dobrze traktuje, nie musi się niczego bać. Ale niech mu ktoś nadepnie na odcisk.
Picaro jest niskiego pochodzenia, bezczelny, pokłócony z niesprawiedliwym światem i nigdy się nie zmienia. Kto się urodził picaro, ten umrze picaro, choćby sobie wywojował bogactwo i sławę. Latynosi takich awanturników uwielbiają. Reszta świata, zwłaszcza zachodniego – tylko jeśli ma ich po swojej stronie. I dlatego Luis Suarez wszędzie, gdzie się pojawiał, dzielił.
W Ajaksie Amsterdam był idolem kibiców i kapitanem, ale reszta ligi go nienawidziła. Tak samo jest teraz w Anglii, gdzie Suarez swoimi golami i dryblingami ratuje Liverpool przed zatonięciem, ale kto nie z Anfield, temu trudno znieść jego prowokacje, ciągłe dyskusje z sędziami i wymuszanie fauli. A Afryka ma go za zwykłego oszusta, który zatrzymując piłkę ręką w ćwierćfinale mundialu 2010, przerwał sen Ghany o medalu. I jeszcze potem z dumą opowiadał, że to była, jak u Diego Maradony, ręka Boga i najlepsza parada...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta