Po cóż nam te ograniczenia?
Kupcy nie odpuszczają. Ustawowa walka z koncepcją wielkiego sklepu, wciąż kojarzonego z zagranicznym kapitałem, wyraźnie weszła im w krew. Od kilku lat hasło na sztandarach jest ciągle to samo – ochrona rodzimego handlu przed zgubnym wpływem obiektów wielkopowierzchniowych.
Z jednej strony liczby są nieubłagane – liczba małych sklepów z roku na rok sukcesywnie spada, a super- i hipermarketów jest coraz więcej. Jednak z drugiej strony nie jest wcale powiedziane, że jedyną, a nawet że główną przyczyną ich znikania jest właśnie wielki handel. Gotów byłbym zaryzykować twierdzenie, że w większości przypadków za zamykanie lokalnych sklepików jest odpowiedzialne nieprzychylne otoczenie biznesowe, w jakim przychodzi działać małym podmiotom. Dotyczy to każdej branży, nie tylko w handlu, choć ten akurat na wszelkie zawirowania prawno-fiskalne jest bardzo wrażliwy.
Wygląda zresztą na to, że fala ekscytacji wielkimi halami powoli mija. Widzę to na przykładzie „budy” pod blokiem na warszawskim Natolinie, która przeżywa renesans, choć w okolicy jest kilka mniej lub bardziej przyzwoitych supermarketów. Dlatego nie dajmy się zwariować. Dobry, porządny mały sklep obroni się sam, bez ustawy. A zły nie jest nikomu do niczego potrzebny.