Gdy psychodelia ożywia
Chyba w żadnym kraju Marillion nie ma tak oddanych fanów jak w Polsce. Przekonać można się było o tym wczoraj jeszcze przed wieczornym koncertem. Grubo ponad setka miłośników grupy pojawiła się o godz. 15 w Empiku Junior, aby zainkasować podpis autorów nieśmiertelnego “Kayleigh” czy “Incommunicado”.
Relacje fanów Steve’a Hogartha i ferajny wydają się być przykładem idealnej, żyjącej w zgodzie rodziny. Wczoraj w Stodole widać to było jak na dłoni. Niemal każdy dźwięk wydobywający się z głośników przyjmowany był euforycznie, niezależnie od tego, czy pochodził z którejś z klasycznych płyt zespołu, czy też z promowanego właśnie albumu “Happines Is The Road”.
Paradoksalnie, wszystkich najbardziej zaskoczyły te ostatnie. Słychać było, że w otoczeniu takich właśnie dźwięków zespół czuje się najlepiej – grając je, muzycy bawili się konwencją, zatapiali w hipnotyzujących, psychodelicznych improwizacjach... Odżywali.
Publiczność – szczelnie wypełniająca Stodołę – była oczarowana. I to zarówno ci, którzy przyszli na koncert z całkiem sporymi już dziećmi, jak też ci, którzy z dziecięcego wieku zupełnie niedawno wyrośli. Ich skupione, niemal załzawione oczy wpatrujące się w scenę były najlepszym komentarzem do tego naprawdę udanego koncertu.