Prawdziwa miłość kończy się śmiercią
Mariusz Treliński o pracy nad „Latającym Holendrem”, o poświęceniu kobiet i o mężczyznach, którzy wciąż uciekają
Powiedział pan kiedyś, że Wagner był dla pana przepustką do świata opery. Ale nie z wystawiania tego kompozytora pan słynie. Dlaczego więc dopiero teraz zawinął pan do wagnerowskiego portu?
Mariusz Treliński: Wagner stał się pasją mojej wczesnej młodości, kiedy miałem 18 – 19 lat. Jego muzyka niesamowicie uruchamia wyobraźnię – jest niezwykle wizualna, co było dla mnie jako początkującego filmowca niezwykle ważne. Człowiek często jednak zostawia sobie prezenty, desery albo wyzwania – na przyszłość.
Szukał pan klucza do inscenizacji?
– Wagner nie tylko stworzył integralny dramat muzyczny, ale zaklął też w swoich operach czas: w wielu momentach go zatrzymuje. Duet, podczas którego protagoniści „Latającego Holendra", Senta i Holender, wzajemnie się obserwują, komentując to, co widzą – trwa 4 minuty. Akcja jest zawieszona, i siła obrazowania musi być gigantyczna. To piekielnie trudne. Szukałem takich momentów w moich wcześniejszych spektaklach. Znalazłem w „Madame Butterfly". Gdy główna bohaterka oczekiwała na przyjazd Pinkertona, na horyzoncie płynął duży statek...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta