Eurokraci nie gęsi...
Język używany przez urzędników z Brukseli coraz bardziej przypomina niezrozumiałą dla obywatela nowomowę. Czy to syndrom totalizacji Unii, czy też może zjawisko naturalne dla kultury wielkich korporacji?
Koniec lat 90. Trwa bardzo ważna runda negocjacji akcesyjnych. Konferencja prasowa w Brukseli. Sala napakowana polskimi dziennikarzami. Do mikrofonu podchodzi jeden z naszych negocjatorów. Napięcie wzrasta. – W transpozycji i implementacji acquis communautaire mamy mixed record – mówi polski dyplomata.
Opowiada jeden z uczestników konferencji: – Spojrzeliśmy po sobie. Nikt nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Dziennikarze gazetowi starali się przetworzyć to na polski, ale reporterzy radiowi znaleźli się w trudnej sytuacji. Musieli poprosić ambasadora, żeby powtórzył to jeszcze raz. Ale... „dla ludzi”.
Dziś już nikt nie pamięta, kiedy to się zaczęło. Tak zwany eurożargon (to już oficjalna nazwa używana w Brukseli) powstawał wraz z rozwojem instytucji Unii Europejskiej. Im więcej w nich zasiadało urzędników, tym więcej w produkowanych przez nich dokumentach pojawiało się nowych, dziwacznych określeń i wyrażeń.
Prezydencja, twarde jądro, subsydiarność. Dwie prędkości, perspektywa europejska i zacieśniająca się wspólnota. Komitologia, implementacja i agenda. Przeciętny obywatel Europy, gdyby dać mu do przeczytania jakikolwiek unijny dokument, prawdopodobnie byłby przekonany, że czyta tekst w obcym języku.
Eurożargon stał się prawdziwą zmorą pracujących w Brukseli dziennikarzy. – Pamiętam, jak przyjechałam do Brukseli. Na początku spore problemy sprawiało mi, żeby to, co...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta