Warto przepłacać najlepsze obrazy
Rozmowa z Andrzejem Starmachem, kolekcjonerem i marszandem
Rz: W Muzeum Narodowym w Krakowie potrwa do 20 grudnia wystawa prywatnej kolekcji stworzonej przez pana i pana żonę. To 363 dzieła powojennej sztuki z lat 1948 – 2009 stworzone przez 39 artystów. Czy to nie absurd, że marszand przetrzymuje obrazy, które wielokrotnie można było sprzedać z zyskiem, a podobna szansa na zysk być może już się nie powtórzy?
Andrzej Starmach: W historii światowego kolekcjonerstwa stale powtarza się motyw, że marszandzi tworzą prywatne zbiory. Na przykład muzeum Fundacji Beyelera pod Bazyleą powstało z prywatnej kolekcji marszanda. Jeśli marszand poważnie podchodzi do zawodu, nie może dzieł sztuki traktować tylko jako towar. Bez miłości do sztuki, bez chęci posiadania jej na wyłączność nie da się poważnie wykonywać tego zawodu.
Załóżmy, że klient chce zapłacić fortunę za dany obraz, a pan odmawia, bo pan prywatnie ten obraz kocha. Nie krwawi panu serce z tego powodu?
Krwawi tylko wtedy, gdy jestem zmuszony sprzedać taki obraz, bo mam przysłowiowy nóż na gardle.
Pierwsze obrazy zdobył pan dawno temu.
Pierwsze większe pieniądze w życiu zarobiłem w 1976 roku. Najpierw pracowałem jako rolnik w Finlandii, a potem w Szwecji awansowałem od mycia garów na szefa kuchni. Wtedy pensja w kraju miała równowartość ok. 20 dolarów. Już za 20 dolarów kupowałem wybitne rzeczy, np. bardzo dobry obraz...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta