Nie ma szczęścia bez bólu
Jean-Louis Trintignant mówi o roli w „Miłości" Michaela Hanekego, o dawnych filmach i pogodzeniu z losem
Rz: W dzisiejszym kochającym młodość kinie nieczęsto chyba się zdarza, że sędziwy aktor dostanie scenariusz taki jak „Miłość".
Jean-Louis Trintignant: To był tekst gęsty i smutny. Pomyślałem: „Nie chcę grać czegoś tak przygnębiającego". Zwłaszcza że byłem wtedy w fatalnym stanie, na granicy wytrzymałości psychicznej. Powiedziałem producentce Margaret Menegoz: „Nie licz na mnie, myślę o popełnieniu samobójstwa". Powiedziała: „Zgoda. Ale najpierw zagraj w tym filmie". Uległem jej.
I przez dwa miesiące musiał pan na co dzień obcować ze śmiercią.
W moim wieku to normalne. Przeżyłem w życiu tragiczne chwile. Straciłem dwoje dzieci. Nagle, kiedy nie mogłem się tego spodziewać. Bohater „Miłości" musi zmierzyć się z powolną, ale nieuniknioną degradacją człowieka, z którym spędził pół wieku. To trudne doświadczenie. Choć ja sam widziałem siebie nie w George'u, lecz w Anne, którą grała Emmanuelle Riva. Na co dzień opiekuje się mną żona, dużo młodsza ode mnie, po domu jeżdżę na wózku. I wiem, że można chcieć umrzeć.
Zagranie w takim filmie jak „Miłość" musi dużo aktora kosztować.
I dobrze. Trzeba się oswajać z myślą o przemijaniu. Ale ból łagodziło to, że spotkałem się z reżyserem, którego podziwiam. Jego film „Ukryte" absolutnie mnie zachwycił....
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta