Choroba samorządów
Zwyrodnieniu władz lokalnych mogłoby przeciwdziałać ograniczenie możliwości pełnienia najwyższych wybieralnych urzędów (prezydentów, burmistrzów i wójtów) do dwóch kadencji – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”
Trzecia RP to kraina fetyszy. Jednym z nich są samorządy. Nie znaczy to, że samorządność nie jest ideą dobrą, ale traktowana bezrefleksyjnie, jak wszystko, staje się swoim zaprzeczeniem. Podobne podejście reprezentowaliśmy w III RP do rozmaitych instytucji demokratycznego państwa prawa i gospodarki rynkowej, które są zdobyczami cywilizacyjnymi, ale ich adaptacja wymaga namysłu i często skomplikowanych i długotrwałych zabiegów.
Tymczasem u początków III RP daliśmy sobie wmówić, że wystarczy zaaplikować określone rozwiązania prawno-ustrojowe, aby zaczęły one samoczynnie działać. Każda prywatyzacja miała być dobra, każde orzeczenie sądu święte, a każda forma samorządności, również tej korporacyjnej, lepsza niż władza na szczeblu państwowym. I tak kwitła nowa ortodoksja, pod osłoną której rozmaite grupy wpływu wykuwały swoją potęgę i przejmowały kolejne obszary funkcjonowania państwa.
Brudne wspólnoty
Jednym z dogmatów III RP jest założenie, że samorządy i samorządność udały się nam znakomicie. Ma być pewnikiem, że samorządy w Polsce lepiej dystrybuują fundusze publiczne i na zdrowy rozum wydaje się to oczywiste – władze na poziomie niższym lepiej znają potrzeby swoich społeczności i są, w każdym razie teoretycznie, bardziej na widoku – a jednak chciałbym usłyszeć jakieś dane to potwierdzające.
Żeby nie było nieporozumienia: jako zwolennik...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta