Zjedz banana na szczęście
Afrykańskie Burundi to chyba jedyne państwo, w którym nie istnieją biura podróży, nie można kupić pocztówek i prawie nie ma sklepów z pamiątkami. Powód? Po prostu nie ma tu turystów
Monika Witkowska
Pani na lotnisku w Warszawie dwa razy pyta, dokąd lecimy. – Bużu... co? – Bużumbura – odpowiadam. Pani chyba nie jest pewna, czy mówię poważnie, więc powtarzam: – Bużumbura, stolica Burundi. Potem zaczyna się debata, czy w ogóle możemy lecieć, bo nie mamy w paszportach wiz. – Dostaniemy je na lotnisku – wyjaśniam. Po kwadransie dyskusji dostajemy wreszcie karty pokładowe.
Ogórki i AIDS
Chaotycznie zabudowaną niskimi domami, przeludnioną
Bużumburę trudno nazwać urokliwym miastem, chociaż – wciśnięta między wzgórza a jezioro Tanganika – położenie ma ciekawe. Jezioro miejscowi nazywają morzem, bo nie dość, że drugiego brzegu nie widać i są tu całkiem ładne, piaszczyste plaże, to przy silnym wietrze nierzadko tworzą się spore fale sprawiające problemy nawet dużym statkom.
Z pobytu w stolicy najbardziej zapada mi w pamięć jednak nie jezioro ani też nie mauzoleum księcia Louisa Rwagasore, burundyjskiego premiera zastrzelonego w 1961 roku przez zwolennika probelgijskiej partii politycznej (do 1962 roku Burundi było kolonią belgijską), lecz wizyta u polskich zakonnic prowadzących w ubogiej dzielnicy Bużumbury ośrodek zdrowia. W kilku parterowych budynkach mieszczą się gabinet lekarski, skromne laboratorium, izba porodowa i kilka szpitalnych pokojów. Przed ośrodkiem tłum dzieci i ich matek. Trwa właśnie akcja szczepień przeciwko polio. – W...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta