Na widowni bywam sama
Z Krystyną Jandą rozmawia Jacek Cieślak
Rz: Wyreżyserowała pani „Rosyjskie konfitury” Ludmiły Ulickiej, współczesną wersją „Wiśniowego sadu” Czechowa, czyli autora, od którego zaczęła się pani kariera. W 1974 roku debiutowała pani rolą Maszy w „Trzech siostrach” Aleksandra Bardiniego z Joanną Szczepkowską i Ewą Ziętek. Jaki to był dla pani czas?
Krystyna Janda: Wspaniały. Byłam studentką III roku i debiutowałam, partnerując wielkim aktorom – Zbigniewowi Zapasiewiczowi, Markowi Walczewskiemu, Piotrowi Fronczewskiemu, Jerzemu Kamasowi, Bronisławowi Pawlikowi. Wiedziałam, jaka to dla mnie szansa, a jednocześnie umierałam ze strachu. Wszystkie umierałyśmy. „Garnitur” panów był paraliżujący. Ale Bardini był bezpiecznym reżyserem. U niego nie można się było pomylić.
Ojcował?
Trochę też, ale był surowy, czasem w walce o doskonałość okrutny. Wymagał. Dosadnie mówił o błędach. Może nawet bardziej niż znakomitych partnerów, także moich profesorów, bałam się jego. Nie tolerował infantylizmu, braku umiejętności, niewyraźnego mówienia. To był czas, kiedy w telewizji próbowało się tak jak w teatrze, przez miesiąc. Zdjęcia trwały potem pięć dni. Teraz mamy siedem dni na wszystko, w zasadzie nie ma prób. Nie istnieje funkcja realizatora telewizyjnego. Pamiętam, że Bardiniemu nie starczyło czasu i ostatni akt „Trzech sióstr” nagraliśmy w 20 minut, tylko jeden raz, bez możliwości...
Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną.
Ponad milion tekstów w jednym miejscu.
Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej"
ZamówUnikalna oferta